Zapomniana modlitwa, która może zdziałać wiele
Dla wielu katolików modlitwa uwielbienia pozostaje wciąż nieodkryta. Najpopularniejszą i często jedyną praktykowaną formą rozmowy z Bogiem pozostaje modlitwa prośby – od święta przeplatana dziękczynieniem. Nawet jeśli pamiętamy o dziękczynieniu, to przecież jako katolicy nie powinniśmy wysławiać Boga jedynie za coś, co dla nas zrobił, ale przede wszystkim dlatego, że On jest.
Niska skuteczność modlitwy prośby bierze się między innymi stąd, że o wiele łatwiej przychodzi nam koncentrować się w niej na sobie i swoich problemach, niż na Panu Bogu. Inaczej sprawa wygląda z modlitwą uwielbienia. Trwając w uwielbieniu przywracam Bogu właściwe, czyli pierwsze miejsce w moim życiu. Potwierdzam, że jest dla mnie wszystkim, że jest najważniejszy.
Każdy czas jest odpowiedni, by uwielbiać Boga. Nie ma obawy, że uwielbimy Go w niewłaściwym momencie. Wręcz przeciwnie: im bardziej moment wydaje się niewłaściwy, na przykład, kiedy jesteśmy smutni, zmęczeni, chorzy czy pokrzywdzeni, tym gorliwiej i dłużej warto trwać w uwielbieniu. Dlaczego? Aby oddać Mu chwałę zupełnie bezinteresownie, bez względu na swoją sytuację i aby spadł na nas deszcz potrzebnych łask.
Chcąc lepiej ukazać Wam wartość modlitwy uwielbienia, napiszę jeszcze kilka słów o własnym przeżyciu z nią związanym. Sytuacja miała miejsce w okresie mojej chemioterapii. Nadarzyła się wówczas okazja dwudniowego wyjazdu do Częstochowy, w celu odwiedzenia Jasnej Góry oraz uczestniczenia w konferencji i mszy świętej z modlitwą o uzdrowienie prowadzonych przez czarnoskórego kapłana – ojca dr John’a Bashobory, znanego na świecie rekolekcjonisty i charyzmatyka. Bardzo chciałam tam pojechać, więc nie mając jeszcze nawet rozplanowanego kolejnego cyklu chemioterapii, zapisałam się na listę uczestników. Mówi się, że los lubi płatać figle i wtedy też tak pomyślałam, kiedy dowiedziałam się, że data wyjazdu będzie dokładnie jeden dzień po przyjęciu jednej z chemii… A po każdej chemii przez trzy dni w ogóle nie wychodziłam z domu, cały czas leżąc w łóżku i co jakiś czas odwiedzając toaletę w niezbyt przyjemnym celu… Mówiąc wprost, nie robiłam nic oprócz leżenia na przemian z wymiotowaniem. Tak więc wyjazd dzień po chemii graniczył z cudem. Kiedy nadszedł dzień chemii, do szpitala zabrałam ze sobą książkę Merlin’a Carothers’a „Moc uwielbienia”, którą Wam oczywiście polecam. Zaintrygowała mnie swoją treścią, co spowodowało, że po powrocie do domu i pierwszej wizycie w toalecie (w wiadomym celu), położyłam się i mimo fatalnego samopoczucia, zaczęłam uwielbiać Pana Boga na swój sposób, tak jak potrafiłam. Tego dnia nie ustawałam w modlitwie uwielbienia, ale i nie ustawało niestety też złe samopoczucie. Wieczorem byłam pewna, że nici z wyjazdu. Pogodziłam się i z tą wolą Bożą. A co stało się rano, po przebudzeniu? Wstałam i czułam się zupełnie normalnie! Zdumiewające, ale takie jest właśnie Boże działanie. Zamiast leżeć w półprzytomna jeszcze przez kolejne trzy dni, wstając pierwszego dnia po chemii nie czułam żadnych oznak jej przyjęcia. Wyjazd oczywiście był udany. Hmm… miało być kilka słów… chyba trochę się rozpisałam. Mam nadzieję, że te nie kilka, a kilkadziesiąt słów, okażą się dla Was wartościowe.